Gruba kreska

Ah ile to razy, ile to razy. Nastawiałem się tych grubych kresek w życiu jak Tim Sale. Wielokrotnie próbowałem odgrodzić to co było od tego co ma nadejść. Czym różni się bieżąca kreska od przeszłych? Myślę, że większość z dotychczasowych była jednak bardziej życzeniowa niż rzeczywista.

Tym razem obrałem inną strategię. Wziąłem kreski na przeczekanie. Postanowiłem tak długo eksploatować swoje mentalne zamczyska aż, uwaga, uwaga, znudzą mnie. Tak zwyczajnie. Ostatnie utwory na YT to już bieganie z latarką po na wpół ciemnych lochach, gdy zdaje się, że znam rozkład i każdą narożną pajęczynę na pamięć i mówienie sobie, dobra jeszcze to, może tamto. Tyle że już coraz mniej ma to dla mnie znaczenie. Po prostu nie chcę kolejnego falstartu. Wolę się upewnić.

Wielokrotnie wybiegałem w przyszłość. Mówiłem sobie „ok! Teraz to zmienię!” Gdybym za każdy wykrzyknik postawiony przy podobnym zdaniu dostał zapałkę, zbudowałbym z nich dom Billa Gates’a w skali 1 do 40. Byłoby to o tyle trafną metaforą że wszystkie te nadzieje i plany płonęły niebywale szybko w ogniu codzienności. Ach poezja, mimo że życia to proza.

Tym razem bez romantyzmu. Mrok mnie opuszcza. Nawet najbardziej newralgiczne zapalniki robią jedynie cień dawnego wrażenia. Poszukując metafory, które oczywiście uwielbiam: Moja psychika była jak straszny grubas. Taki co jak wiąże buty przy zakupie, to ze świadomością, że właśnie te pętelki będą na tych właśnie sznurowadłach dożywotnio. Każde zderzenie z wyzwalaczem było dla mnie jak dla owego grubasa podbiegnięcie do autobusu. Zadyszka, ból stawów, pot na czole, przyspieszone bicie serca. Wyzwalaczami mogło być wszystko: zdanie, wspomnienie, obraz, film, muzyka, zapach. Wszystko co aktywowało nuklearny test krzywdy, bólu, wstydu, smutku, żalu czy gniewu zakodowane gdzieś głęboko w moim ja. No i takie to życie było dość długo. Mentalna zadyszka i wieczne łzy w oczach. Było też jednak coś czego wielu nie doceniło. Determinacja. Upór przynależny jedynie tym którzy nie mają wyboru. Szedłem więc, płakałem, panikowałem, nie znosiłem siebie, świata, ludzi ale kurwa szedłem. Oni ranili, zawodzili, albo po prostu byli jacy byli gdy ja taki być nie chciałem, szedłem. Znowu sam. Znowu w innym otoczeniu, znowu sam, znowu w innym, znowu sam. Znowu drwili, rozliczali. Znów to ja byłem tym złym, wykluczonym, gburem, burakiem, dupkiem, niewdzięcznikiem. Znów ta ja uciekałem, buntowałem się, znów byłem sam, ale kurwa szedłem. Mój metaforyczny grubas mijał budki z lodami, stoiska z watą cukrową, cukiernie i rozlewnie czekolady i szedł. Dyszał, padał, płakał, wstawał i kurwa szedł. A od jakiegoś czasu już biega. I schudł.

Pięć, dziesięć kilometrów. Jasne! Otrę pot, oddech normuję w ciągu kilkudziesięciu kolejnych metrów. Nawet dochodzące croissanty które mi pieką pod nosem w kawiarni gdy to piszę, nie zmienią tego że ze spokojem duszy i dopiero gdy skończę pisać, otworzę pudełko z pastą z suszu pomidorowego i tekturowym pieczywem. Tak o to metafory plączą się z życiem.

Gruba kreska to gruba kreska. Nie mam pojęcia już „jak żyć?”, wszystkie oczekiwania które we mnie pokładano, lub raczej niedowierzania którymi mnie obarczano. Całe to czarnowidztwo, kodowany lęk, brak poczucia własnej wartości wydają mi się strasznym snem. Jeszcze mi serce kołacze, jeszcze żal mi dzieciaka który musiał przez to przejść, sen jeszcze się tli, ale już nie śpię. Nie wiem czy takie „przebudzenie” miał na myśli Anthony De Mello, ale ja wiedziałem, że ten moment czeka i bardzo chciałem tu dobić. Nie mam pojęcia jak żyć, ale nie muszę, bo i tak będzie fajnie.

Nie ma już ciemnej jaskini. Nadal nieco chłodno, ale to tylko kwestia czasu aż się rozpromieni na dobre. Mrok niknie. Wszaski milkną. Siedzę na powierzchni patrząc na łąki, drzewa i ulice. Ludzie chadzają po chodnikach jakby nigdy nic, a ja po dantejskich wycieczkach uczę się wdychać świeży tlen. Nigdzie nie wróciłem. Nigdy tu nie byłem po prostu. Miałem tylko intuicję i upór bo skazanie na życie utytłane gównem i cierpieniem wydawało mi się zbyt okrutne i niesprawiedliwe. Ah ile to razy, ile razy.

Wyobrażam sobie, że nie masz pojęcia o czym do cholery mówię. Choć też nauczyłem się że nie jestem aż tak niezrozumiały jak mi się dotąd zdawało więc może masz. Lubię ogólniki i metafory ponieważ niezależnie od tego co dręczy Twoje ciało i umysł możesz sobie podstawić własne znaczenia pod moje iksy i igreki. To całe piękno słowa pisanego. Czuję się natchniony. Czas na kolejny etap.

Zamykam pierwszy rozdział autobiografii. Zawsze dokładnie tak sobie go wyobrażałem. Będzie chujowy. Będzie ciężko, trudno, a biednego bohatera wszyscy wielokrotnie skażą na porażkę. Będą kibicować a on będzie upadać, upadać i upadać i czytelnik będzie sobie mówił, „nie no, niech ktoś mu pomoże, bo sam rozwali sobie ten biedny łeb o ścianę”, a ja „bum, bum, bum” i nic. Bez pomocnej ręki, może bolącą głową już nie dało się dłużej uderzać. W końcu biorę dłutko, mały młoteczek, przykładam zaostrzony koniec dłutka do zaprawy między cegłami i „puk, puk, puk” i „puk, puk, puk” i „puk, puk, puk” i „puk, puk, puk” i „puk, puk, puk”.

Dziesięć lat później przez szczelinę o średnicy centymetra pada snop światła. Smuga w zasadzie. Tam serio coś jest. Ja tu z brodą w połowie drogi do pępka, brudny i lepki, stukam młotkiem, w okół roi się od latających muszek bzyczących z politowaniem „tam nic nie ma, przestań”, a tam coś kurwa jest. Zostawiam ten mur i to dłutko i ten młotek. Idę do wioski i wracam po czasie z wielkim młotem którym napierdalam w ten jebany mur aż rozsypie się w gruzy. Koniec pierwszego rozdziału autobiografii to filmowa scenka: Wyczerpany i dumny siedzę sobie na tej górze pokruszonych cegieł, czyszczę dłonie i dopieram Tshirt, strzygę brodę. Patrzę na horyzont. Nic specjalnego a jednak piękny to widok. Szczególnie jak dwa dziesięciolecia gapisz się na mur z bliskiej odległości. A teraz horyzont. Wielki step i nic co by mnie mogło zatrzymać. Ależ będę teraz szedł. Będziecie sobie mogli patrzeć na moje coraz mniejsze plecy bo wątpię byście szli za mną. Siedźcie tu sobie, źli na mnie że Was zostawiam.

choć jakby co, szlak przetarty. Ilu by nim nie szło, to mój dar. Moje podziękowanie za siłę którą mi dało cierpienie. Ale nie wołajcie. Ja idę.  Per aspera ad astra przeczytałem dobre dwadzieścia lat temu. Per aspera ad astra…

tagi: